rozmów. Natomiast dziś rano zapytałem jadącego obok mnie Perkinsa:
— Pewnie zapomnieliście wczoraj o tem, o co was tak usilnie prosiłem. Powtarzałem przecież, abyście dobrze pilnowali wodza i nie dali się przez żaden podstęp wyprowadzić w pole.
— Spodziewałem się tych wyrzutów, mr. Shatterhand.
— Może pan nie zasłużył na nie?
— Hm! Łatwo panu o tem mówić. Teraz, gdy widzisz, sir, jak kij popłynął, wiesz również, jak go rzucono w wodę. Ale myśmy o tem wiedzieć nie mogli.
— Pshaw! Byliście przecież w szczerem polu i mogliście się bronić kulami; jeniec zaś był mocno związany. Możecie sobie wyobrazić moją minę, gdym w drodze powrotnej ujrzał, co się stało. Wódz był wolny, a was wzięto do niewoli! I kto tego dopiął? Kilku nędznych Komanczów, których można było bez trudu odstraszyć strzałami. Zresztą, nawet i to było zbyteczne. Gdybyście im pokazali lufy, nie odważyliby się podejść bliżej.
— Pokazaliśmy je przecież.
— I mimo to napadnięto na was?
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/181
Ta strona została skorygowana.