dzień troska o kierownictwo wyprawy tylko na moich spoczywała barkach.
Właściwie, powinniśmy już byli dziś wieczorem przybyć do Hazelstraits. Ponieważ jednak pierwsze pięć godzin jechaliśmy w kierunku południowym, należało przypuszczać, że przybędziemy tam nieprędzej, niż dnia następnego w południe.
Rozbiliśmy obóz o zmroku, nie mogłem więc zbadać okolicy. Nawet śladów nie byłem w stanie rozpoznać. Obszedłem tylko krzaki, stojące nad wodą, i przekonałem się, że jesteśmy w tych stronach sami. Następnego ranka zjedliśmy śniadanie. Konie pasły się całą noc wśród krzewów, otaczających staw. Mój wierzchowiec zajęty był jeszcze obskubywaniem młodych gałązek. Podszedłem ku niemu, by podciągnąć popręgi. Przy tej sposobności wzrok mój padł na krzak, którego liśćmi posilał się rumak. Odrazu zauważyłem, że niedawno popasali tu ludzie i konie. Po zbadaniu jeszcze kilku krzaków, okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Zacząłem więc szukać śladów na ziemi. Gdy to zauważyli towarzysze, Jim Snuffle zapytał:
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/184
Ta strona została skorygowana.