— Zgubiliście coś, sir? Pomożemy panu szukać.
— Niczego nie zgubiłem, — odparłem — ale mimo to czegoś szukam.
— Czegóż to?
— Śladów po jeźdźcach, którzy tu przybyli wczoraj przed nami.
— Jeźdźcy? Tutaj? Skądże panu to przyszło do głowy?!
— Spójrz pan tylko na pogryzione gałęzie krzaków!
— Ach, ma pan rację mr. Shatterhand! Nie wszystkie, widać, gałęzie złamano równocześnie. Ale to się da łatwo wytłumaczyć.
— Czem?
— Nasze konie odłamywały je przecież i wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. Wniosek więc, że byli tu przed nami jacyś ludzie, jest niesłuszny.
— Przeciwnie, jest najzupełniej słuszny; widzę to teraz dokładnie. Przypatrz się pan temu krzakowi! Biegły obserwator przysięgnie, że gałąź ta nie została obgryziona wczoraj wieczorem, a już dawniej. Miejsce, w którem gałąź odłamano, poczerniało.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/185
Ta strona została skorygowana.