jeźdźca. Natężyłem wzrok i słuch; dzięki temu usłyszałem coś, co w normalnych warunkach z pewnością byłoby uszło mej uwagi. Miałem wrażenie, że słyszę głos ludzki, przytłumiony gęstwiną krzaków.
— Pst, cicho, słyszałem coś, — rzekłem, wstrzymując konia.
Znowu dobiegło mnie, tym razem wyraźniej:
— Faryahd — — faryahd — —!
Słowo to oznacza po persku: „na pomoc!“. Jak wiadomo, ludzie na obczyźnie, władający nawet biegle obcym językiem, w chwili przerażenia lub niebezpieczeństwa wydają zwykle okrzyki w ojczystym języku.
— Wielkie nieba! Gdzie mr. Dżafar? — zapytałem.
— Niema go, znowu został wtyle, — odpowiedzieli towarzysze, a Perkins, jadący ostatni w szeregu, dodał: — Mam wrażenie, że jedzie tuż za mną.
— Co za nieostrożny człowiek! Grozi mu niebezpieczeństwo, wzywa pomocy. Muszę wrócić, aby mu pomóc!
Odwróciłem konia, by ruszyć wtył.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/192
Ta strona została skorygowana.