dłem wprost w zarośla, szybko, z zachowaniem najgłębszej ciszy; muszę przyznać, że nie przyszło mi to łatwo.
Przebywszy jakieś pięćset kroków, natrafiłem znowu na ślady, wracające z boku; wynikało z tego, że przeciąłem łuk jak cięciwą i według wszelkiego prawdopodobieństwa znajduję się wpobliżu Komanczów. W chwili, gdym znowu ujrzał ślady, usłyszałem jakiś szmer. Zacząłem więc nadsłuchiwać. Szmer ucichł. Czyżby trójka Indjan z Dżafarem była tu przed chwilą? Posuwałem się naprzód, zachowując jak największą ciszę. Po niedługim czasie musiałem zatrzymać się, gdyż dobiegły mnie głosy.
— Uff! — zawołał ktoś. — Przybywacie z tej strony i...
Urwał, zapewne, pod wpływem zdumienia, że przyprowadzili białego. Odrazu poznałem głos To-kei-chuna.
— Tak, przybywamy z lewej strony, — rzekł jeden z trójki — i prowadzimy tę białą twarz.
— Uff! Przecież to ten sam biały, który się przedtem ulotnił. Zciągnijcie go z konia i zwiążcie. Gdzieście go schwytali?
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/196
Ta strona została skorygowana.