Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

liśmy się na godzinę. Tym razem koniom przypadło ciężkie zadanie. Po moim wierzchowcu nie znać było przemęczenia; pozostałe natomiast opadały z sił coraz bardziej; gdy więc po ostatnich kilku godzinach ukazały się przed nami kontury Makik-Natun, wierzchowce ledwo już robiły bokami.
— Przybyliśmy tu znowu! — westchnął Perkins, wskazując na górę. — Jestem zmęczony, jak pies pędzony z miejsca na miejsce. Dwa dni i dwie noce w siodle, z trzema krótkiemi przerwami, to nawet dla westmana nie byle co. Czy pojedziemy wprost ku grobom, sir?
— Tak — odrzekłem
— Obawiam się, że popełnimy błąd.
— Nie panu mówić o błędach, mr. Perkins! Spójrz na lewo. Oto miejsce, na którem leżeliście wraz z wodzem i daliście się wyprowadzić w pole. To się nazywa błąd! Wiem, co czynię, jadąc wprost ku grobom. Konie są śmiertelnie spragnione. Jedynie tam można je napoić. Musimy więc bezwarunkowo ruszyć na Makik-Natun. Zapewne przypuszczacie, że szczyt jest obsadzony przez kilku Komanczów. Otóż tak nie jest. W le-