— A więc nie ma pan zamiaru obozować opodal grobów i tam ich przyjąć?
— Ani mi się śni. Oddalimy się po napojeniu wierzchowców.
— Dokąd?
— Zastanowię się jeszcze. W każdym razie trzeba się będzie ukryć w takiem miejscu, abyśmy mogli ich obserwować. — —
Dotarliśmy do grobów czterech wodzów i zsiedliśmy z koni. Konie zaczęły chciwie pić; jeźdźcy dreptali wokoło, aby rozprostować zesztywniałe podczas długiej jazdy członki. Pilnie badałem okolicę. Powziąłem zamiar podczołgania się pod obóz czerwonych i wyciągnięcia Dżafara. Nie wiedząc, czy osiągnę ten cel podstępem i zręcznością, byłem zdecydowany w razie konieczności użyć broni. Ze współpracy towarzyszów zrezygnowałem zgóry, a to w obawie, że popsują mi szyki.
Nie wątpiłem ani przez chwilę, że uda mi się dotrzeć do jeńca. Przecież czerwoni nie przeczuwają nawet, że tu jestem. A jeżeli nawet wystawią warty i będą wyglądać niebezpieczeństwa, sawana pochłonie ich uwagę.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/211
Ta strona została skorygowana.