koniec lassa, poczem położyłem się na ziemi. Bądź co bądź liczyłem się z możliwością, że moje przewidywania nie okażą się słuszne. Ileż przeszkód może wstrzymać Komanczów od przybycia na to miejsce i uniemożliwić wykonanie moich planów! Równocześnie jednak miałem poczucie zupełnej pewności, które mnie nigdy nie zawodzi.
Upływały godziny. Gwiazdy lśniły coraz jaśniej na firmamencie. Wyczytałem z położenia konstelacyj, że zbliża się północ. Nagle jakiś szmer obił się o moje uszy. Wytężyłem słuch. Czy to oni? Odgłosy zbliżały się powoli. Już można było rozróżnić dźwięk kopyt końskich, uderzających o miękki piasek sawany. Tak, to oni! Po chwili dotarły do mnie ich głosy. Byli teraz zupełnie blisko. Pozsiadali z koni, rozpalili ogniska; mogłem się im dokładnie przyjrzeć. Czuli się tu tak bezpiecznie, że nie myśleli wcale o przeszukaniu okolicy. Po napojeniu koni, zaprowadzili je na sąsiednią polankę, aby się pasły spokojnie. Potem zebrali się dokoła ogniska. Po niedługiej chwili poczułem ostry zapach pieczonego mięsa. Wywnioskowałem, że upolowali po drodze zwierzynę.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/216
Ta strona została skorygowana.