się po górach, czerwoni pochwycą nas, zanim zdążymy dotrzeć do cyplu.
Nie chcąc się narażać na zbyt wielkie niebezpieczeństwo, zrezygnowałem z tego planu.
Cóż jednak począć? Dżafara muszę uwolnić. Sprawa jest bardzo prosta. Na dole leży wódz. Próba obezwładnienia go grozi wprawdzie również gardłem, ale bądź co bądź łatwiejsze to, niż schwytanie Persa. Jeżeli mi się manewr uda, oswobodzę jeńca przez wymianę.
Po krótkim namyśle przerzuciłem koniec długiego lassa i spuściłem się po niem. Dotarłszy nadół, zacząłem nadsłuchiwać. Cisza, żadnego szmeru. Wódz leżał opodal. Śpi z pewnością; gdyby czuwał, usłyszałby szelest.
Podczołgałem się ku niemu po ziemi. Leżał z głową opartą o skałę. Przybliżyłem ucho; oddychał miarowo. Podniosłem się nieco, ująłem go lewą ręką za szyję, równocześnie zaś wymierzyłem mu dwa potężne uderzenia pięścią. Zadygotał jak w febrze, potem zamarł w bezruchu. Gdym cofnął rękę od szyi, leżał jak trup.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/218
Ta strona została skorygowana.