gdyby podnieśli krzyk. Niestety, zachowali spokój. Dzięki temu mogli zrozumieć każde słowo wodza. Ponieważ przytrzymywałem mu usta ręką, wołania jego brzmiały nad wyraz rozpaczliwie. Groza podnieciła Indsmanów. Ledwie wódz zamilkł, rozległ się wściekły ryk. Wprost wierzyć się nie chciało, że wrzaski te wychodzą z ust ludzkich. Usłyszałem, że biegną w zaleconym kierunku. Nie trzeba chyba podkreślać, że zależało mi na tem, aby nie spełnili jego rozkazu. Dlatego, przekrzykując ich wrzaski, zawołałem:
— Hola! Wstrzymajcie się i słuchajcie, co wam powiem.
Zaległa cisza. Ciągnąłem dalej:
— Jestem Old Shatterhand. Znowu wziąłem To-kei-chuna do niewoli. Jeżeli pozostaniecie w obozie, nic mu się złego nie stanie. Jeżeli jednak ruszycie na górę, zakłuję go. Chcę, aby schwytana blada twarz odzyskała wolność. Gdy nastanie dzień, dowiecie się, czego żądam od was i od waszego wodza.
Przez niedługą chwilę panowało głębokie milczenie. Komanczowie namyślali się. Wreszcie usłyszałem głos:
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/223
Ta strona została skorygowana.