lu musiałem uzyskać zupełną swobodę rąk, Z wielkim trudem przywiązałem wodza do swoich pleców. Obrałem tę samą drogę, po której przybyłem. Ryki Indjan zamilkły; słychać tylko było odgłos moich kroków, którego, niestety, nie mogłem stłumić. Co krok musiałem chwytać za skałę, lub za drzewo. Rozlegał się trzask gałęzi; od czasu do czasu słychać było, jak stacza się kamień. Czerwoni zachowywali się spokojnie, musiał więc dojść do nich każdy szmer. Drapali się na górę w głębokiej ciszy. Odgłos mych kroków był im przewodnikiem. Jedyna moja nadzieja opierała się na tem, że znam drogę, natomiast Komanczowie nie znają jej i będą mieli do pokonania cały szereg trudności.
Z wodzem na plecach szedłem i szedłem, to drapiąc się na górę, to znowu chwytając się gałęzi, aby nie spaść ze stromego urwiska.
Na nieszczęście, nie udało mi się dotychczas zakneblować To-kei-chuna. Powoli odzyskiwał przytomność; zauważyć to można było po ruchach. Nie mógł oderwać ramion od piersi ani rozstawić nóg. Ale mógł
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/225
Ta strona została skorygowana.