zginać kolana, do czego uciekał się z pasją, kopiąc mnie potężnie w plecy. Utrudniało to mą wyprawę, która jednak postępowała naprzód. Nagle wódz wpadł na pomysł, że lepiej będzie pracować językiem, niż kolanami i wrzasnął:
— Pójdźcie tu, wojownicy Komanczów! Jestem tutaj, niesie mnie na rękach!
— Milcz! — rzuciłem groźnie. — Nie mam zamiaru żartować. Jeżeli się nie uspokoisz, zakłuję cię nożem.
— Proszę, proszę! — odpowiedział ironicznie. — Jakże będziesz mógł uwolnić jeńca, skoro mnie zamordujesz?
Wrzeszczał nadal, tylko od czasu do czasu milknąc na jedno mgnienie dla złapania oddechu. Nie ulegało wątpliwości, że przy takim stanie sprawy wpadnę w ręce Indjan. Wyciągnąłem więc nóż i, przykładając ostrze do gardła To-kei-chuna, rzekłem:
— Jeżeli nie przestaniesz wrzeszczeć, przepiłuję ci gardło.
Łotr tak ufał w moje uczucia humanitarne, że nie bacząc na ostrze noża, przyłożone do gardła, ryknął.
— Komanczowie, jestem tutaj!
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/226
Ta strona została skorygowana.