Sytuacja stawała się nieznośna. Ryk To-kei-chuna wskazuje Indjanom dostęp do mnie, ponadto, jeżeli się zbliżą, nie dosłyszę w tym hałasie ich kroków. Czy mam ogłuszyć go po raz trzeci? Uważałem to za środek ryzykowny. Zamiar może się nie udać; kto wie zresztą, czy go tym razem nie zabiję? Ponadto trzebaby go było odwiązywać od pleców, co pochłonęłoby sporo czasu. Nie odwracając się więc, wbiłem mu ostrze noża w górną część piersi, bacząc pilnie, by ukłucie nie było zbyt głębokie.
— Psie! — ryknął.
— Jeszcze słowo, a wpakuję nóż aż po rękojść!
Zamilkł. Zatrzymałem się więc na chwilę. Nadsłuchiwałem. Martwa cisza. Nagle dobiegło od podstawy góry niewyraźne echo ludzkich głosów. Zrozumiałem, co zamierzają Indjanie. Nie mogli się wdrapać na górę. Głos wodza wskazał im, że znoszę go nadół. Wystarczyło więc czekać na dole. Nie wiedząc, w którem miejscu zejdę z góry, musieli utworzyć łańcuch. Zamkną go, skoro się tylko zjawię. Wywnioskowałem to ze wzajemnych nawoływań czerwonych.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/227
Ta strona została skorygowana.