— Yes. Mam wrażenie, że Indjanie coś knują.
— Z czego to pan wnosi?
— Pełzają w kierunku równiny.
— No i cóż, Jimie, nie miałem racji? Sprowadźcie tu natychmiast resztę towarzyszów. Niech się zbliżą, zachowując najgłębsze milczenie, i niechaj będą gotowi do ruszenia w dalszą drogę. Ja tymczasem stawię opór Indsmanom.
Ująwszy sztuciec Henry’ego, przedarłem się przez zarośla ku otwartej prerji. Dotarłszy do niej, padłem na ziemię i zacząłem pełzać po średnicy półkola, które, według moich obliczeń, utworzyć mieli Indjanie. Po jakimś czasie zatrzymałem się. Przypuszczenia moje okazały się słuszne. Z lewej strony wyrastały pochylone postacie, posuwające się wolno naprzód. Indjanie szli gęsiego. Gdy idący na przedzie znalazł się w odległości jakichś czterech kroków ode mnie, dałem w jego kierunku trzy czy cztery strzały, — oczywiście nie celując ani w niego, ani w tych, którzy szli za nim, i zawołałem:
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/233
Ta strona została skorygowana.