w którem leżałem. Był to czerwony. Pozwoliwszy mu zbliżyć się na odległość dziesięciu kroków, podniosłem się niespodzianie. Przerażony Indjanin zatrzymał się na mgnienie oka. Wystarczyło mi to w zupełności. Doskoczyłem doń w dwóch potężnych susach, przewróciłem na ziemię i przytrzymałem tak długo, dopóki nie podeszli bracia Snuffles i nie związali go. Stało się wszystko bez hałasu, Indjanin bowiem stawiał bardzo słaby opór.
— No, tego mamy! — rzekł Jim z zadowoleniem. — Ciekaw jestem, czy przyszedł tu w towarzystwie.
— Zgodnie z taktyką Indjan powinien być sam. W przeciwnym razie zauważylibyśmy innych równocześnie z nim — odparłem. — Zaprowadzimy go do wodza, potem ruszymy dalej.
— Dokąd?
— Niedaleko. Udamy się do miejsca, gdzie nas nie będą szukać. Przed chwilą powziąłem pewien plan. Oświadczyłem niedawno wodzowi, że potrafię uwolnić bladą twarz i bez wymiany. Ta przechwałka naprowadza mnie na pierwotny mój zamiar. Przekradnę się
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/239
Ta strona została skorygowana.