czyć się z tem, że na dole, przy grobach, napotkam na niewielki opór.
Przypuszczenie okazało się słuszne. Gdym wpobliżu grobów zaczął się przedzierać przez rzadkie zarośla, ujrzałem przy ognisku tylko dwóch wartowników. Siedzieli przy jeńcu, odwróceni do mnie plecami. Jeżeli nie usłyszą szmeru moich kroków, wykonanie planu uda mi się z pewnością.
Przypadłem do ziemi i czołgałem się w ich kierunku. Nie było to rzeczą łatwą, gdyż krzaki się urwały, a niska trawa nie dawała żadnej osłony. Musiałem się trzymać linji cienia, który obydwaj Indjanie rzucali w moim kierunku. Niebezpieczną sytuację komplikowała osoba tego, którego miałem zamiar oswobodzić. Nie był obeznany z życiem Dzikiego Zachodu i nie posiadał daru panowania nad sobą w niespodziewanych sytuacjach. Jeżeli mnie ujrzy zdaleka i zdradzi się z tem w jakikolwiek bądź sposób, mogę dostać kulkę w łeb przed dotarciem na miejsce. Trzeba więc było posuwać się naprzód w ten sposób, by ciągle zasłaniał mnie przed nim jeden z Indjan. Mimo trudności udało mi się tego dokonać. Oto
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/242
Ta strona została skorygowana.