Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

nie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.
Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver-Creeku dzieliły nas cztery godziny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący, jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.
Po jakichś dwóch godzinach, gdyśmy się znaleźli na małej, otwartej sawanie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:
— Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały. Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indjanami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?
— Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym, — odparł Tim.
— Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przyby-