na ten powrót wieki całe. Dalej! Przybył pan tutaj? Znalazł pan sztylet?
— Tak. Leżał pod krzakiem, otoczony gęstemi gałęziami. Zsiadłem z konia, schyliłem się, by go podnieść. Gdym się wyprostował, ujrzałem ku memu przerażeniu falangę sześćdziesięciu do siedemdziesięciu Komanczów, ciągnącą od południa. Na twarzach mieli barwy wojenne, więc pojąłem, że skoro mnie odkryją, nie uniknę śmierci. Krzaki stanowiły moją jedyną osłonę. Nie mogłem ich opuścić. Po jakimś czasie przeciągnąłem konia z przeciwnego brzegu, zdając sobie sprawę, że Komanczowie niełatwo odszukają ślady na dnie rzeki.
— A potem, zamiast ruszyć na zachód i ostrzec towarzyszów, puścił się pan na północ?
— Tak. Przyznaję się do tego błędu. Ale usprawiedliwić mnie może paniczny strach przed czerwonymi.
— Nie uważam tego za dostateczny powód. Westman, którego przeraża widok paru Indjan, przestaje być westmanem.
— Paru? Powiedziałem przecież, że było ich sześćdziesięciu do siedemdziesięciu!
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/60
Ta strona została skorygowana.