— To znaczy — paru! Był pan przewodnikiem nieznajomego, odpowiedzialnym za jego życie, więc obowiązkiem pana było ostrzec go niezwłocznie.
— Nie mogłem. Dostrzegliby mnie Komanczowie.
— Nonsens! Las był przecież dostateczną osłoną. Mogłeś po pewnym czasie zawrócić ku śladom swoim i swych towarzyszów.
— Tak, racja, — potwierdził Jim Snuffle.— Może w międzyczasie napadnięto na tych biedaków i sprzątnięto ich z powierzchni ziemi. Nie sądzisz, stary Timie?
— Yes — skinął brat.
Perkins patrzył przed siebie z zakłopotaną miną. Czując, że mamy rację, próbował się usprawiedliwić:
— Tak źle nie jest. Mam nadzieję, że moi towarzysze na czas zobaczyli czerwonych i ukryli się przed nimi.
— Zupełnie bezpodstawne przypuszczenie — odrzekłem. — Nawet w tym wypadku Komanczowie na widok ich śladów bez trudności odnaleźliby miejsce, w którem się ukryli. Zwłaszcza, że wszystko działo sie
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/61
Ta strona została skorygowana.