pieczeństwie swych towarzyszów, temu nie wolno ufać.
— Opuściłem ich przecież ze strachu, sir!
— Gdyby nawet tak było, należy się spodziewać, że się znów przestraszysz.
— Nigdy. Wiem, kogo mam przeciw sobie; niebezpieczeństwo nie może mnie już zaskoczyć.
— A pana tchórzostwo? Stawiamy na kartę własne życie!
Błagał i zaklinał. Kazałem mu zamilknąć i znowu skierowałem uwagę na Indjan, którzy skończyli swą naradę. Zwarte dotychczas koło otworzyło się. W środku leżało kilku ludzi. Nie mogli się podnieść, byli widocznie związani. Podniesiono ich i przytroczono do wierzchowców. Czerwoni ruszyli gęsiego na północ. Przypuszczenie moje okazało się słuszne. Na czele jechał stary wódz z głową ozdobioną piórami. Dzieliła nas zbyt wielka odległość, abym mógł rozpoznać rysy jego twarzy. Siwe włosy świadczyły o podeszłym wieku.
Po jakimś czasie Indjanie zniknęli w lesie. Przeczekawszy sporą chwilę, udaliśmy się na miejsce odbytej narady.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/70
Ta strona została skorygowana.