Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

Ziemia była wprost poryta kopytami. A więc tu napadli na białych! Ślady krwi wskazywały, że walka była zacięta. Okoliczność ta, pogarszająca położenie jeńców, była nam bardzo nie na rękę. Należało bowiem działać szybko i zdecydowanie.
Przedewszystkiem trzeba było rozpocząć pościg za Indjanami. Zatoczyliśmy dookoła lasu wielki łuk. Zbliżywszy się do zagajnika, odnaleźliśmy miejsce, w którem wkroczyli do lasu. Wzgląd na niebezpieczeństwo nie przeszkadzał nam trzymać się ślepo ich śladów. Zsiadłem jednak z konia i, wyprzedzając towarzyszy o jakieś pięćdziesiąt kroków, ruszyłem po wydeptanym tropie. Szedłem zwolna, cichaczem, natężywszy wzrok i słuch.
Mijały godziny. Po południu wstąpiła we mnie pewna otucha. Skoro czerwonoskórzy rozbiją obóz o tak późnej porze, nie znajdą czasu na przygotowania uroczyste do egzekucji. Będą więc zmuszeni odłożyć ją do jutra. Może w ciągu wieczora lub nocy nadarzy się okazja do przeszkodzenia morderstwu. Największą wagę przykładałem do okoliczności, że Komanczowie nie przeczuwają naszej interwencji. Znajdowali się na wła-