— Tak. Dwaj z pośród nich porozumiewali się okrzykami. Jest to dla mnie niezawodnym a bardzo pożądanym dowodem, że nawet nie przeczuwają naszej obecności. To bardzo ułatwi wykonanie planu.
— Well, zabierzemy się więc do roboty! Podpełzniemy do nich?
— Oczywiście. Najważniejszą sprawą jest w tej chwili ustalenie miejsca ich postoju.
— Doskonale. Kiedyż ruszymy?
— Ruszymy? Kogo pan ma n a myśli?
— Oczywiście, pana i siebie. Stary Tim musi pozostać przy jeńcu.
— Hm. Wolałbym pójść sam.
— Sam? Beze mnie? Nie ma pan do mnie zaufania?
— E, głupstwa pan plecie. Nie lubię jednak innych obarczać tem, co sam zrobić mogę. Stało się to moją drugą naturą.
— Obarczać? Co też pan mówi! Proszę wierzyć, że się przydam! Spaść jak sęp na czerwonoskórego, który nic nie przeczuwa, to rozkosz prawdziwa! Wpadłbym w rozpacz, gdyby mnie pan nie chciał zabrać. Pójdę z panem; brat zostanie tutaj.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/73
Ta strona została skorygowana.