dno rzeki. Szliśmy więc ostrożnie dalej wpobliżu krawędzi, aż dotarliśmy do miejsca, pokrytego krzewami.
— Musiał się pan pomylić, sir, — szepnął do mnie Jim. Czerwonych tu niema.
— Przeciwnie. Słyszałem wyraźne głosy.
— Teraz nic nie widać i nic nie słychać.
— Racja, ale czuję Indjan.
— Czuje ich pan? Do licha! Dziwne powonienie! Nos taki jest prawdziwą rozkoszą.
— Mam nos wprawdzie najpospolitszy w świecie, lecz bardzo czuły na koński zapach. Czuję zapach koni Komanczów.
— Gdzie?
— Stoją na dole, nad wodą.
— Nos pana działa na taką odległość?
— Psfraw! Nie wyobraża pan sobie nawet, że zapach koński... Ale, ale, widzi pan, miałem rację! Proszę spojrzeć nadół.
Na dole, nad rzeką, zamigotał płomyk i szybko się rozszerzał. To Indjanie rozpalali ognisko. Było rzeczą zupełnie zrozumiałą, dlaczego nie zostali na wysokim brzegu.
Przecież na dole mieli wodę dla koni. Płonęło już pięć świateł.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/77
Ta strona została skorygowana.