Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

— Świetnie — rzekł Jim. — Gdy się do nich podkradniemy, zobaczymy wszystko jak na dłoni.
— Jeżeli nie będziemy ostrożni, mogą nas również spostrzec. Zadowolony jestem z tych ogni jedynie dlatego, że świadczą, iż Komanczowie czują się bezpiecznie i nie przypuszczają, że ich ktoś obserwuje.
— Zejdziemy nadół, mr. Shatterhand?
— Zejdziemy lewą stroną, podkradniemy się pod obóz, a prawą stroną wrócimy znów na górę.
— Dobrze, sir. A więc nadół!
Schodzenie po nieznanym, stromym brzegu nie było rzeczą łatwą. Nie mogliśmy się chwytać za gałęzie krzaków w obawie, aby nas nie zdradził ich szelest. Każdy spadający z góry kamień mógł wniwecz obrócić nasze plany. Schodziliśmy więc bardzo wolno. Po upływie pół godziny znaleźliśmy się na dole. Jim Snuffle spisywał się dobrze. Zsunął się cicho jak duch. Mimo że trzymał się ciągle wpobliżu mnie, ledwo-ledwo słyszałem odgłos jego kroków. Znalazłszy się ponad obozem Indjan, zwróciliśmy się ku brzegowi rzeki. Rzeka prawie do dna wy-