— W takim razie będę pana niósł.
— Jakże, sir, uniesiesz taki ciężar?
— Pshaw, to drobnostka. Muszę mieć tylko wolne ręce, gdyż trzeba będzie wdrapać się na ten stromy szczyt. Wezmę pana na plecy; trzymaj się mocno. Załóż mi ręce na szyję. No, jazda!
Włożyłem pocięte rzemienie do kieszeni, aby nie zostawiać Indjanom śladów ucieczki.
Nieznajomy ociągał się z przyjęciem mej propozycji. Ponieważ każda zmarnowana chwila mogła spowodować katastrofę, wziąłem go na plecy i zacząłem jak najszybciej wdrapywać się na szczyt. Dotarłszy na górę, zdjąłem go z pleców, oświadczył bowiem, że krew cyrkuluje już normalnie i jest przekonany, że będzie mógł iść o własnych siłach.
Zatrzymałem się tu na chwilę, by posłuchać, co się dzieje w dolinie. Na dole panowała zupełna cisza; czerwoni musieli się liczyć przecież z możliwością, że wpobliżu znajduje się większa ilość białych. Musieli ich szukać pociemku, więc o odnalezieniu mych śladów nie mogło być chwilowo mowy. Jutro ślady będą zupełnie niewidoczne.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/86
Ta strona została skorygowana.