miejsca, z którego spadł Tim, wróciliśmy do Dżafara, który nie posiadał się z radości z powoda odzyskania wierzchowca.
— Szkoda, że to nie mój koń, — rzekł Perkins. — Będę musiał iść piechotą.
— Dobry z pana piechur? — zapytałem.
— Niestety, nie.
— Więc dam panu swego konia, a sam pójdę pieszo.
— Naprawdę?
— Tak. No, szkoda czasu, ruszamy!
Wyprowadziliśmy konie z lasu. Na polanie Dżafar i Perkins dosiedli wierzchowców i ruszyli za mną. Było tu jaśniej, niż w lesie. Gwiazdy świeciły; szedłem pewnym krokiem.
Długie milczenie przerwał Perkins:
— Czy wie pan dokładnie, dokąd podążamy? Czy nie zechce pan nas poinformować?
— Owszem. Najbliższym naszym celem jest wzgórze Makik-Natun. Indjanie chcą tam nad grobami wodzów pozabijać jeńców. Dziś nie można było nic zdziałać, ale mam nadzieję, że jutro uda się nam porwać nieszczęsne ofiary.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/91
Ta strona została skorygowana.