Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

Był to Abdahan effendi we własnej, olbrzymiej osobie. Pomimo jednak tej tuszy zwykły epitet „poczciwy tłuścioch“ nie pasował jakoś do postaci okręgowego potentata. Małe jego oczki patrzyły z iście lisią przebiegłością, a grube wargi znamionowały chciwość i obżarstwo posunięte do najwyższego stopnia.
Z dwuch stron Abdachana siedziało dwuch starszych oficerów. Jeden z nich był chudy jak tyczka z długim wystającym niby dziób ptasi nosem, nadającym jego suchej twarzy jakiś krogulczy wyraz; Drugi — nizki, pękaty z twarzą buldoga, osadzoną na krótkiej i grubej szyi. Co do dwuch młodszych, ci byli również oficerami i odznaczali się giętkością i kocią zwinnością ruchów. Jeden z nich przypominał lisa, patrzącego na młodą gąskę, drugi miał minę łasicy zakradającej się do kurnika.
Dwaj starsi nazywali się Achmetami, dwaj młodsi — Selimami, a wszyscy tytułowali się „agami“ t. j. panami, chociaż fizjonomje ich należały do tego rodzaju twarzy, przed którymi szczególniej w nocy ustępuje się z drogi jaknajdalej.
Wszyscy pięciu przyjęli nas bardzo uprzejmie i w dobranych wyrazach wypowiedzieli swoją wdzięczność losowi, który zesłał im do tej samotni człowieka tak wykształconego, jak ja, z którym rozmowa będzie dla nich prawdziwą ucztą duchową.
Rzecz prosta, że sami starali się temu wykształconemu człowiekowi przedstawić z jaknaj-