Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.
—   15   —

— Prawdopodobnie żona i dzieci Ben Adela, — odrzekłem. — Nie przypuszczałem, że mogą być chrześcianami. Teraz tem lepiej rozumiem nienawiść tamtych ku nim.
— Chodźmy do nich, sidi! — wołał tymczasem Omar. — Ja wiem, że ty ich nie zostawisz bez pomocy, że postarasz się uwolnić z więzienia tamtych biedaków!
— Nie galopujno tak bardzo, mój chłopcze, — odrzekłem, mitygując jego gorączkę. — Jeszcze nie znamy tych ludzi, nic nie wiemy o nich, ani od nich, a ty już marzysz o jakichś bohaterskich czynach. Poczekaj przynajmniej, aż się poznamy z samym Ben Adelem.
— A więc chodźmy, sidi, — zawołał chłopiec niecierpliwie. — Chodźmy, ja wiem, że on ci się podoba!
Zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i stanęliśmy na skraju lasu. Przed nami leżała obszerna polana, na której strumień rozlewał się szerzej, tworząc rodzaj niewielkiego stawu, zamkniętego z przeciwnej strony drewnianą szluzą.
Tuż obok stały zabudowania tartaku, dalej stajnie, wozownie i obory, a za nimi barwną mozajką ciągnęła się przestrzeń starannie uprawionych pól i łąk kwiecistych. Z drugiej strony, na stoku góry, stał dom mieszkalny, otoczony ogrodem owocowym i warzywnym. Cały folwark świadczył o zamiłowaniu porządku, czystości i ładu, ale i o pewnym poczuciu piękna właścicieli tego