Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.
—   16   —

zakątka o poczuciu wrodzonym, które wyrażało się w ładnych klombach i kwietnikach zdobiących wejście do domu.
Z mimowolną ciekawością przyglądaliśmy się temu wszystkiemu, gdy nagle na ścieżce od strony domu ukazało się trzech mężczyzn zajętych żywą rozmową.
Dwuch z nich starszych i poważniejszych zdradzało w ruchach i tonie głosu pewne nawyknienie wojskowe; trzeci, znacznie młodszy, miał twarz sympatyczną, spojrzenie szczere i inteligentne.
— Zdaje mi się, że ten najmłodszy, to Ben Adel, — rzekł mój ciekawy Omar.
— Prawdopodobnie.
— A ci dwaj drudzy wyglądają na obcych, — ciągnął niepoprawny gaduła. — Wiesz, sidi, że to są ci sami, co to mieszkają nad nami i leczą się powietrzem.
— I mnie się tak zdaje, — odrzekłem. — Chociaż dziwi mnie to, że ich zastajemy tutaj, gdyż Abdahan dał im napewno taką samą instrukcję, jak i nam.
— A oni tak samo jego usłuchali, jak i my, — zaśmiał się Omar.
— Cicho! — szepnąłem, widząc, że rozmawiający skierowali się na ścieżkę, obok której staliśmy ukryci.
— A więc postanowione, — rzekł jeden z wojskowych wyraźnym perskim akcentem. — Nie mamy