Z tymi słowami dumnym skinieniem pożegnali zgnębionego tracza i po chwili zniknęli w zaroślach.
Ben Adel stał jeszcze chwilę zamyślony, potem spojrzał w niebo z jakąś dziwną otuchą i wrócił do domu.
— A co? — zawołał Omar, który widocznie pałał chęcią podzielenia się ze mną swymi wrażeniami.
— Nie, idziemy, — odrzekłem krótko.
— Idziemy, — powtórzył chłopiec zawiedzionym tonem. — Dlaczego?
— Odpowiem ci słowami tamtych: czy chcesz, aby nasza przedłużająca się nieobecność zwróciła uwagę Abdahana? Powinniśmy teraz pomyśleć o niedźwiedziu, musimy zatem iść do chaty leśnika, który musi nam pomóc w wyszukaniu tropu niedźwiedzia.
— Co nas tam niedźwiedź obchodzi, — mruknął Omar, ale poszedł posłusznie za mną.
Wydeptana ścieżka, którą znaleźliśmy łatwo zaprowadziła nas do samotnego domku leśnika. Stary kurd był na szczęście w domu i objaśnił nas chętnie, że sam już zaczął tropić niedźwiedzia i przekonał się, że jest dwoje starych i dwoje małych, legowiska ich jednak jeszcze nie odnalazł.
Umówiwszy się z kurdem, że w razie znalezienia go da mi znać natychmiast, zabraliśmy się do odwrotu, aby przed kolacją jeszcze stanąć w domu.
Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —