— A co mianowicie? — zapytał z widocznym zaniepokojeniem effendi.
— Czy masz koniak i arak?
— T... tak, — odrzekł wahająco Abdahan.
— Możesz mówić śmiało, — uśmiechnąłem się mimowolnie. — Nie jestem urzędnikiem komory celnej i nie pytam cię o te sprawy. Mnie chodzi tylko o to, czy masz arak, koniak, cytryny, cukier, cebule, czosnek i.... ale tego pewnie nie posiadasz.
— Czego? — zapytał podniecony.
— Aloesu.
— Właśnie, że mam! — zawołał z tryumfem, zapominając o wszelkiej ostrożności.
— Ma! ma! — krzyczeli radośnie obaj Achmetowie.
— Widzisz, sidi, — prawił tymczasem Abdahan, — ja jestem dobry człowiek i mam zawsze wszystko, czego kto z przyjaciół moich potrzebować może. Jeżeli chcesz, możesz dostać cały koszyk aloesu.
— To zawiele, — uśmiechnąłem się z tej gorliwości. — Daj mi kawałek wielkości śliwki, do tego osiem cytryn, butelkę araku, butelkę koniaku, kilka cebul, kilka ząbków czosnku, odpowiednią ilość cukru i trochę gotującej się wody.
— Za chwilę będziesz miał wszystko! — zawołał rozpromieniony gospodarz i wybiegł o tyle szybko, o ile mu na to jego niezwykła tusza pozwalała. Widziałem, że Omar patrzy na mnie
Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —