Po ich odejściu wyjąłem z kieszeni nasze pasporty i zmusiłem Ben Adela, aby je przejrzał.
— To zupełnie niepotrzebne! — zawołał tracz. — My i bez tego wiemy, że jesteście dobrzy ludzie. —
Pomimo to zmusiłem go do przejrzenia naszych dokumentów szczegółowo, gdyż chodziło mi o to, aby treść ich powtórzył oficerom. Przesiedzieliśmy u tych dobrych ludzi kilka godzin, rozmawiając przedewszystkiem o możliwości uwolnienia obu starców. Ben Adel i jego żona tworzyli rozmaite plany, które rozpatrywaliśmy razem, ja jednak trzymałem się na wodzy. Zauważyła to żona Ben Adela i rzekła z westchnieniem:
— Zdaje mi się, że pan wie wiele rzeczy, których nam powiedzieć nie chce.
— Tak jest, — odrzekłem szczerze, — ale ja pamiętam o warunkach obu niewiernych i milczę, aby potem nie mogli nam zarzucić, że to wasze dzieło, a nie owego wymaganego przez nich chrześcianina. —
— Ufamy panu i robić będziemy to tylko, co nam pan rozkaże, — odrzekł mi na to Ben Adel.
Wróciliśmy do domu przed wieczorem. Zastaliśmy wszystkich wspólników w jadalni, ale miny ich nie były wesołe. Szczególniej Abdahan wydawał się niespokojny i roztargniony, chociaż silił się nie pokazać tego po sobie. Na miejscu usiedzieć nie mógł i często wychodził przed dom, gdzie krzyczał i gniewał się na służbę bez powodu. Wcześnie też rozeszliśmy się na spoczynek.
Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —