Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
—   56   —

wach milczałem, czekając odpowiedniejszych ku temu okoliczności.
Wróciliśmy do domu przed samym wieczorem, wśliznęliśmy się pocichu na dach i obcięliśmy lont, który piął się po ścianie aż do pokoju oficerów. Potem obcięty koniec namoczyłem w wodzie i przymocowałem cienkim gwoździem do deski, drugi koniec spadał jak poprzednio z brzoskwini. Przygotowawszy to wszystko, z minami obojętnymi, jakbyśmy dopiero co z dalekiej przechadzki wrócili, weszliśmy do jadalni, gdzie nie brakowało żadnego z łotrów, gdyż i czausz był dzisiaj obecnym.
Po skończonym posiłku podniosłem się z miejsca i pożegnałem ich życzeniem „spokojnej nocy“.
Nagle Abdahan effendi zerwał się z miejsca i patrząc mi wyzywająco w oczy, zawołał z gniewem:
— Czy jeszcze myślisz, że ja powiem?! —
— Co? —
— No, to zdanie! To, co tutaj siedzi, — dodał, uderzając się pięścią w piersi.
— Tak, powiesz! —
— Nie, nigdy! —
— A jednak powiesz! I powiesz to dzisiaj, przed północą, i wszyscy obecni słyszeć to będą! —
Tyle było pewności w moim głosie, że zgnębiony effendi upadł na sofę i ukrywszy twarz w dłonie, zaczął jęczyć: