— Widzieliśmy obaj. —
— No... to więcej podrzucać nie będę. —
— Podpatrzyliśmy cię nie na to, ażebyś zaprzestał czynić, co czynisz, ale, żeby tobie pomagać, — rzekł Stojan. — Widzisz, zdradziłeś się, boś, sam...
Będziemy ciebie osłaniali i w potrzebie pomagali tobie... —
— Będziemy tobie pomagali! — zawołał Nikoła w uniesieniu.
— Cicho... odezwał się Stanko. — Nie krzycz na ulicy... —
— Psss... — syknął Nikoła i gębę sobie dłonią zasłonił.
— Pójdźcie do mnie, mam izbę osobną, to pomówimy, — rzekł Stojan.
Stojan miał mieszkanie u jednego z najbogatszych, ale i najtchórzliwszych ojców miasta. To też, wszedłszy na podwórze, szepnął do siebie:
— Ściany mają uszy. —
I wprowadził ich nie do swego pokoju, lecz do altany w ogrodzie, gdzie miał pewność, że podsłuchiwani nie będą.
— Ot tu jesteśmy swobodni... Cóż, Stanku? — rzekł.
— A cóż... — odpowiedział zagadnięty, ramionami wzruszając.
— Będziesz miał w nas pomocników? —
Wołałbym, — odrzekł, — abyście wyręczycielami moimi byli. —
Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.
— 77 —