— A cóż!... Boi się i ze strachu zostanie powieszony.
— Hm... chciałabym się z nim widzieć, — rzekła matka Dymitra.
— Czemu nie!... i owszem, — odrzekł bej. — Śledztwo już skończone.
W dwa dni potem bej wprowadził kobietę do więzienia.
— Dobrze, żeś przyszła, — rzekł. — Napastują mnie tutaj uwolnieniem. Dawniej napastowano mnie badaniem, teraz uwolnieniem i do domu mnie wypychają twojego.
— Czemu nie idziesz?
— Bo za mną pójdą zaptije i sprowadzą zpowrotem, ale nie samego, lecz w towarzystwie synów twoich i innych młodzieńców.
— Domyślasz się tego?
— Trzebaby chyba Turków nie znać, żeby, myśleć inaczej.
— I ja to wiem, ale mówię ci przyjdź. Schowanie mam dla ciebie takie, że cię nie znajdą i Dymitr cię na drugą stronę wyprawi.
— A cóż ja tam będę robił?
— To, co inni.
— Nie babo, — odrzekł spokojnie. — Tam jedni idą w apostoły, drudzy zostają wojnikami, trzeci piszą i drukują. Ze mnie nie może być ani apostoł, ani wojnik, ani pisarz; dzieci w Rumunji dla mnie do uczenia niema, będę więc odjadał chleb tym, co go sami zawiele nie mają.
Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —