— A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko; ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni...
Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent. Ktoś zawołał głosem donośnym:
— Hej, dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody!
Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem. Blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię; przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy wśród przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.
Strona:Karol May - Niewolnice.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
15