wie. Czyżby on sam obrał inną drogę, aniżeśmy przypuszczali?
— Zagadka wkrótce się rozwiąże. Jeźdźcy zbliżają się swobodnie i pewnie, więc nie po raz pierwszy znajdują się w tej okolicy. Czekajmy cierpliwie.
Wziąłem znowu w rękę lunetę i zwróciłem ją na jeźdźców. Siedzieli na bardzo dobrych wielbłądach, zbliżali się szybko. Mogłem już rozpoznać ich postawę i ruchy rąk. Nareszcie zobaczyłem i twarze.
— A do kroćset! — wywarło mi się mimowoli, chociaż nie byłem przyzwyczajony do takich wykrzykników.
— Co takiego? — zapytał porucznik.
— To moi dawni znajomi. Ten naprzedzie, to Abd el Barak, mokkadem Kadirine i serdeczny mój przyjaciel z Kahiry, o którym ci opowiadałem. Drugi to muza’bir, kuglarz, który kilkakrotnie godził na moje życie.
— Allah! Czy się nie mylisz?
— Nie, bo widzę ich twarze tak wyraźnie, jakbym je miał przed sobą.
Strona:Karol May - Niewolnice.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
48