cząco, i był prawie tak samo brzydki jak twarz.
— Marba! — zawołał dowódca zamiast odpowiedzi. Oczy wszystkich zwróciły się ku jednemu z namiotów, lecz wezwana nie przyszła. — Marba! — powtórzył drugi raz, lecz również bezskutecznie.
Skinął na dwu ludzi. Wstali, zniknęli na chwilę w namiocie i wyprowadzili z niego piękną, młodą dziewczynę lat może szesnastu. W twarzy jej nie było ani śladu ostrości rysów, właściwej starszym Beduinkom. Była bosa; ciało okrywała szata ciemna, podobna do kaftana, a ciemne jej włosy zawisały na plecach w dwu długich i grubych splotach. Twarz jej była nieruchoma. Wzrokiem zimnym i sztywnym patrzyła na dowódcę, przyczem zdawało się, że nie widzi jego towarzysza. Dowódca wskazał na niego i zawołał:
— Obraziłaś go i musisz to odpokutować. Pocałuj go!
Marba rozkazu nie usłuchała, zdawała się go nawet nie słyszeć; nie ruszyła
Strona:Karol May - Niewolnice.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.
93