upłynęło więcej niż półtorej minuty. Ze strony napadniętych nie dano ani jednego strzału, nie zdobył się też nikt nawet na jedno uderzenie lub pchnięcie. Był to skutek przerażenia, ale przerażenia tak panicznego, tak niezwykłego jakiego widzieć nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy.
Nawet w tej chwili, gdy zwycięstwo nasze było już zupełnie pewne, żołnierze zachowywali się milcząco i spoglądali ku mnie z niemem zapytaniem, co robić dalej.
— Powiążcie jeńców szybko! — krzyknąłem. — Brać rzemienie, powrozy, chusty, co kto ma pod ręką, i do roboty! Wolno wam już teraz rozmawiać!...
Rozmawiać? Nie, to określenie wcale niewłaściwe. Gdybym był rzekł: „możecie wyć”, to jeszcze nie odpowiadałoby to ogólnemu nastrojowi zwycięzców, którzy tłumili dotąd oddech w piersiach i nagle wszyscy jak jeden wydali naraz piekielny prawie okrzyk. Dawało to złudzenie, jakoby stu szatanów ryknęło na znak triumfu i radości. Nie przeszkodziło to jednak dzielnym zuchom wykonać w okamgnieniu mego rozkazu. I ja oczywiście nie miałem chwili do stracenia. Zwróciłem się do moich osobistych jeńców, fakira i szpiega, w obawie, aby nie przyszli do przytomności i nie zbiegli. Na szczęście, obaj leżeli jak nieżywi, jęcząc okropnie Sam powiązałem im ręce i nogi, ku cze-
Strona:Karol May - Niewolnice II.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
120