Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

li, pozwalając na dalsze, coraz to potworniejsze zbrodnie. Ja, oczywiście, nie mogę i nie wolno mi popełnić podobnego błędu, przeciwnie, uważam sobie za święty obowiązek uwolnić ludzkość od wstrętnego wrzodu, wyrwać chwast z korzeniem. Krew za krew! Wydaję więc wyrok... Na śmierć!
Słowa te padły, jak grom. Jeżeli stary miał nadzieję ułaskawienia, — a że ją miał, to pewna — chwila niniejsza wystarczyła zupełnie, by ją zgasić do ostatniej iskierki. Mimo to jednak, próbował jeszcze ostatniego sposobu, przybierając minę niewinnego i wielce pobożnego człowieka:
— A jednak jestem świętym, jestem marabutem i, jeżeli podniesiesz na mnie, rękę — przeklnę cię, a wówczas stronić od ciebie będą wszyscy wierni i odwracać twarz z pogardą. Jak ścigana hiena na pustyni, która padliną żywić się musi, nim zdechnie, skończysz i ty marne swe życie...
— A, możesz przeklinać, nie wzbraniam! Klątwa takiego potwora przemieni się niezawodnie w błogosławieństwo. Groźba twoja nie uratuje cię bynajmniej, bo jest niedorzeczna i śmieszna. Musisz umrzeć, ale jaką śmiercią, w tem właśnie sęk! Niema bowiem rodzaju śmierci, któryby był dla ciebie dość stosowny. Chciałeś wprawdzie wespół ze swoim synem wyrywać żywcem członki temu effendiemu, i wła-

107