Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z początku zachowywał się niby nieustraszony bohater, lecz, skoro zobaczył istne mrowisko bestyj, począł wyć i skomleć, jak pies, ale nic mu to nie pomogło. Gadziny rozszarpały go w kawałki natychmiast.
Zgroza mnie ogarniała, a mimo to zdawało mi się, że kara, która go spotkała, nie była zbyt surowa, a reis effendina nawet zauważył:
— Szkoda, że tak prędko skończył. Zasłużył na dłuższe i okrutniejsze męczarnie, no, ale niech tam. Czas nam w drogę. Obawiam się tylko, effendi, abyś się na mnie nie gniewał, że nie uczyniłem zadość żądaniu skazańca.
— Cóż znowu? Przecie wymagania jego były istotnie niedorzeczne: puścić go i wszystkich jeńców! A za to z pewnością byłby nas okłamał. Mimo wszystko, mogę się pocieszyć jednem, co mi się znakomicie udało. Do tej chwili nie miałem pojęcia, czy zaginiony żyje, czy też zamordowano go. Skoro jednak stary wyraził obawę, jakoby Hazid Sichar mógł być niebezpiecznym dla jego syna, mam więc pewność, że do nieboszczyków bynajmniej się nie zalicza, i że wiadomości o nim zasięgnąć mogę od samego Ibn Asla, który go gdzieś zapewne więzi. Znasz kupca Barjad el Amina w Chartumie?
— Bywałem często u niego.
— Czy to uczciwy człowiek?
— Bardzo nawet uczciwy i zacny.

113