szego ognia, koło którego siedział Ibn Asl w towarzystwie dwóch swoich oficerów i dwóch łowców. Rozmawiali ze sobą swobodnie, jednakże nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
— Muszę iść dalej bezwarunkowo — rzekłem więcej do siebie, niż do emira — i dowiedzieć się, o czem oni mowią.
— Na miłość Allaha, co ci do głowy strzeliło? Przepadniesz, jak kamień wrzucony do wody.
— Eh, próbowałem szczęścia w warunkach o wiele trudniejszych, dzisiejszy więc zamiar jest wobec tego zabawką.
— Ale ja cię zapewniam, że kroku dalej nie zrobię.
— Nie żądam też tego od ciebie. Pójdę sam. Na linji łączącej nas z pierwszem ogniskiem stoją w równych odstępach dwa drzewa, rzucające długie i zlewające się ze sobą cienie. Jeżeli posunę się raczkiem w tym cieniu, to nikt nie rozróżni mnie od barwy gruntu, a do tego mam jeszcze do ukrycia się dwa grube pnie drzew. To drugie ma nawet dogodny konar o jakie półtora metra wysokości, mogę więc w razie potrzeby wdrapać się tam, jak kot i, będąc oddalonym zaledwie o jakie piętnaście kroków od ognia, usłyszę każde słowo.
— Ba, ale w jaki sposób wydostaniesz się zpowrotem?
— Tak, jak poprzednio.
Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
33