z zarośli. Po upływie kwadransa wszyscy byli rozbrojeni i powiązani. Na tem skończył się pierwszy akt dzisiejszego dramatu, zupełnie zresztą po mojej myśli i ku memu największemu zadowoleniu.
Należało teraz oczekiwać przybycia Ben Nila z karawaną. Wdrapałem się na szczyt skalny, patrząc w stronę, skąd karawana miała nadejść, niestety, po upływie godziny dopiero się jej doczekałem. Ben Nil jechał na czele w towarzystwie posłańca. Obaj, spostrzegłszy mnie, puścili się kłusem, by zobaczyć się ze mną jak najprędzej.
— Obawiałem się o ciebie, effendi, — zauważył młodzieniec, wyskakując z siodła, gdy zwierzę uklękło. — Nie wróciłeś; przypuszczaliśmy więc, że zdarzył ci się jakiś wypadek. Na szczęście, widzę cię zdrowym i rzeźkim. Jakże tam z nieprzyjacielem? Czy pozyskałeś coś?
— Owszem, zobaczysz zaraz. A czy jeńcy wiedzą cośkolwiek?
— Nie, bo posłaniec twój mówił pocichu, tylko widzieli białą wielbłądzicę i, oczywiście, mogli sobie odrazu pomyśleć, że odebrałeś ją Ibn Aslowi, i że zapewne przytrafiła mu się, jeżeli nie śmiertelna, to przynajmniej niebezpieczna przygoda. Gdzież są ludzie, na których napadłeś?
— Schowałem ich w znakomitem miejscu.
Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
56