Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przez całą godzinę, ale to nic nie pomaga...
— Rozumie się... Popatrz tylko na ich twarze, na te zmienione i wykrzywione rysy.
Przykląkłem, by zbadać rannych, leżących w kałuży krwi. Jeden z nich został ugodzony śmiertelnie w tył czaszki, drugi w pierś. Ci opiekunowie nawet surdutów na nich nie rozpięli.
— Człowieku! — krzyknąłem gniewnie na starego — gdzie podziałeś swoje oczy? Przecie obaj skonali zaraz po otrzymaniu kul! Chciałbym tylko wiedzieć, jak się to wszystko stało.
— Pytaj tego, effendi, bo był przy tem — rzekł stary, wskazując żołnierza.
— Mów! — rozkazałem mu.
— Panie! — zaczął biedak, kłapiąc zębami — wierz mi, że ja nic niewinien. My wszyscy trzej właśnie objęliśmy wartę...
— Trzej? — przerwałem mu — a więc, mimo mego nakazu, było was tylko trzech!
— No, tak, ale to nie moja wina.
— Wiem, że to nie od ciebie zależało. Mów dalej!
— Skoro więc tamci odeszli, zobaczyliśmy człowieka, który zbliżał się do nas ze stepu wzdłuż brzegu bagna. Człowiek ten, zobaczywszy nas, zląkł się w pierwszej chwili, ale zastanowiwszy się trochę, przyszedł tu...
— Czy był uzbrojony?
— Tak. Stanąłem przed nim pierwszy i za-

75