Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

głos się rozchodził daleko i mógł dotrzeć do uszu Ben Nila, tem bardziej, że i uciekający odpłacał mi niemniej ordynarnymi wyrazami, nie szczędząc wcale gardła.
Nagle wyskoczył z za krzaku Ben Nil, z karabinem w ręce, co, oczywiście, nie uszło uwagi Ibn Asla, który skręcił nagle wbok, ale wielbłądzica przez to właśnie stanowiła pewniejszy cel, bo była zwrócona do strzelającego bokiem. W sekundę później zobaczyłem małą chmurkę dymu i usłyszałem odgłos strzału... Wielbłądzica szarpnęła się, jakby zadano jej cios z przodu, lecz nie przeszkodziło jej to wcale biec w dalszym ciągu niemal lotem ptaka, tem bardziej, że jeździec okładał ją z całej siły kolbą flinty, aż echo się rozlegało. Ben Nil strzelił po raz drugi, niestety... chybił, a tymczasem Ibn Asl ominął bagno i — uciekł.
— Ja nic nie winien, effendi, — skarżył się Ben Nil, gdy za chwilę zatrzymałem się obok niego. — Trafiłem wielbłądzicę, która, jak sam zapewne zauważyłeś, stanęła w biegu na jedno okamgnienie.
— Trafiłeś, — odrzekłem zsiadając — wiem o tem, ale tylko pierwszym razem, drugi strzał chybił zupełnie.
— A tak doskonale wycelowałem. Widocznie ręka mi się wstrząsnęła z wielkiego podniecenia i złości. Bo czyż można zachować zimną krew, gdy się ma pewność, że strzał nie chybił

89