Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/102

Ta strona została skorygowana.
—  82  —

osłonięte miejsce. Po prawej ręce, niedaleko od najdalszego ogniska, dochodziły krzaki aż do wody. Zaczołgałem się tam, rozebrałem się, wziąłem ze sobą kilka rzemieni, które nosiłem w kieszeni, i nóż, a ubranie schowałem w krzakach. Następnie wyciąłem odpowiednią ilość sitowia, związałem je tak, żeby wyglądało jak naturalna kępka, i włożyłem je sobie na głowę tak, że sięgało aż na barki. Zrobiwszy dziurę w snopie, żebym mógł przez nią widzieć, wszedłem do wody i puściłem się w niebezpieczną drogę.
Czy to idąc, czy płynąc, musiałem się starać o to, żeby snop na głowie był ciągle w równej wysokości z nadbrzeżnem sitowiem. Tak poruszając się wzdłuż brzegu ku ognisku — a musiałem to czynić powoli, aby nie zwrócić na siebie uwagi — wyglądałem z moim czubem na stojącą w wodzie kępę sitowia i miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dojść do celu i wrócić. W razie — nie wykluczonego wcale — odkrycia postanowiłem przepłynąć jezioro wpoprzek, a potem skrycie znowu powrócić, ażeby zabrać ubranie.
Z początku była woda płytka; musiałem się położyć i czołgać się mułem. Wśród ostrego sitowia musiałem bardzo uważać, żeby się nie skaleczyć. Wszedłszy w głębszą wodę, mogłem już iść. Potem straciłem grunt pod nogami, co zmusiło mnie do pływania. Cała droga, jaką miałem do przebycia, nie wynosiła więcej niż sześćdziesiąt metrów, ale upłynęło pół godziny, zanim przebyłem połowę. Czerwoni nie śmieli zauważyć ruchu mojej maski z sitowia. W ten sposób mogły upłynąć całe godziny, zanim zszedłbym się z Old Wabblem.
Szczęściem przyszła mi z pomocą nowa okoliczność. Usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się za ich przyczyną, zobaczyłem dwu Indyan, którzy wyszli z zarośli i ukazali się na placu obozowym. Byli to ci dwaj Komancze, których powaliłem wczoraj wieczorem. Wódz wysłał ich był za zbiegłym Old Wabblem, a teraz powracali; oczywiście wszyscy chcieli wiedzieć, z jakim wynikiem. Zwrócili na się powszechną