Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/107

Ta strona została skorygowana.
—  87  —

podniósłby się radosny krzyk, jak daleko sięgają namioty Komanczów. Ale na ten raz wymknął się nam. Zobaczymy go jeszcze i pochwycimy na pewno, może jutro, albo już w dniach najbliższych.
— Czy chcesz wysłać za nim innych i więcej wojowników, aniżeli nas było?
— Nie.
— A cóż?
Na to, w każdym razie nieodpowiednie pytanie odpowiedział wódz lekceważąco, czyniąc przytem prawie pogardliwy ruch ręką:
— Mój czerwony brat jest tylko zwykłym wojownikiem, a mimo to śmie pytać najwyższego wodza wojennego Racurrohów, co zamierza uczynić. Nie przystoi ci takie pytanie, ale mimo to gotów jestem ci odpowiedzieć, ażeby ci pokazać, że zamyślam przebaczyć wam nieudały wasz pościg. Nie mamy powodu ścigać Old Wabble’a, bo on sam przyjdzie.
— On nie przyjdzie — stwierdził wojownik, pomimo udzielonej mu nagany.
— Przyjdzie! — zawołał wódz tonem głębokiej pewności.
— Ale my wiemy, że nie przyjdzie.
— Chciał sprowadzić pomoc, aby wyswobodzić tę bladą twarz, która leży skrępowana tam na wyspie. — Znalazł dziesięć bladych twarzy, któremi dowodzi Old Shatterhand. Oni tu przyjdą.
— Zachorowaliby chyba na umyśle, gdyby sądzili, że jedenastu białych może nas zwyciężyć.
— Old Shatterhand jest z nimi. Blade twarze, któremi on dowodzi, odważą się na wszystko.
— Oni nie wiedzą, gdzie się znajdujemy.
— To się dowiedzą.
— Kto im to zdradzi?
— Wasz trop, za którym pójdą.
— Old Shatterhand przyrzekł nam nie śledzić za naszym tropem.
— Mimo to tak uczyni.