— Nie, bo nie pozwolę mu dojść tak daleko i pochwycę go nad Rio Pecos.
— A czy znasz miejsce, którędy się tam przeprawi przez wodę?
— Tak. Tam jest bród, który zna prawdopodobnie. Jeśli go nie zna, to będzie szukał i znajdzie go.
— Old Shatterhandowi nie potrzeba brodu; to niedościgły pływak.
— O tem także myślałem. Każę obsadzić długą przestrzeń brzegów, to nie będzie mógł mi umknąć. Gdyby Nale Masiuf[1] był już tu ze swoją setką wojowników, to moglibyśmy rozciągnąć ich na jeszcze dłuższej przestrzeni, ale on nadejdzie dopiero za trzy dni.
W tej chwili zabrzmiał okrzyk „yakha“[2] i wszystko pośpieszyło do ognisk, przy których pieczono mięso. Wódz wstał, odpowiednio do swej godności, powoli, ażeby poszukać sobie tego, co chciał jeść. Była to dla mnie najlepsza sposobność oddalenia się. Rzuciłem jeszcze raz badawcze spojrzenie na obozowisko. Nikt nie parzył na brzeg ani ku miejscu, na którem leżałem. Wszyscy zwrócili uwagę na mięso. Wsunąłem się w głębszą wodę i odpłynąłem czemprędzej, nie starając się nawet o to, by mnie nie dostrzeżono. Przybywszy szczęśliwie na miejsce, gdzie się rozebrałem, wyszedłem na brzeg, wdziałem ubranie i poszedłem tam, gdzie czekał na mnie Old Wabble. Pióropusz z sitowia wziąłem ze sobą.
Zbliżyłem się tak cicho, że stary wcale nie słyszał, i zerwał się przerażony, gdy go dotknąłem.
— A do wszystkich piorunów! To wy, sir, czy to jaki czerwony? — spytał.
— To ja — odrzekłem.
— Well. Gdyby to nie wy, wpakowałbym drabowi nóż w ciało.
— Nie zrobilibyście tego, mr. Cutterze.
— Nie? Czemużby nie?