— Nic. Zdawało mi się, że powiem wam, Bóg wie, co ważnego, ale skoro podsłuchaliście to sami, to tak samo, jak gdybym się niczego nie dowiedział. To mnie złości. Prawdopodobnie byłbym więcej usłyszał, ale nadeszli właśnie nasi wczorajsi Komancze, i wszystko odbiegło od ogniska, przy którem leżałem. Podsłuchaliście więcej ode mnie?
— Tak.
— Co?
— O tem potem. Tu nie miejsce na rozmowę. Odejdźmy stąd.
— Dokąd?
— Najpierw na wolne pole i to tą samą drogą, którą przyczołgaliśmy się tutaj.
— A więc przez wertepy i gąszcze. I to ten człowiek nazywa drogą!
Musieliśmy w powrocie zachować taką samą ostrożność, jak w przybyciu, i równie szczęśliwie wydostaliśmy się z terenu Indyan. Gwiazdy świeciły dość jasno, i minąwszy wspomniany pas zarośli, mogliśmy powstać i bez obawy iść dalej tak, jak gdyby ani jednego Komancza nie było w pobliżu.
— Zdaje się, że dążycie do naszego obozu — rzekł Old Wabble.
— A dokądby?
— Hm! Wyśmiejecie mnie prawdopodobnie, ale myślałem, że zaraz przyprowadzimy ze sobą Old Surehanda.
— To był istotnie śmiały pomysł.
— Ponieważ położenie jest inne, aniżeli sądziłem. Gdyby pojmany nie leżał na wyspie, lecz na brzegu, poszłoby jego uwolnienie paz-dwa-trzy.
— Nie rozumiem tego.
— W takim razie wyrażę się inaczej: Podejść — przeciąć więzy — zerwać się — uciec — Indyanie za nami — my pędzimy do naszego obozu — wskakujemy na konie — cwałujemy precz — i po wszystkiem.
— To brzmi tak, jakby było czemś niesłychanie
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/114
Ta strona została skorygowana.
— 94 —