— Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego ma pewien, choć nieznaczny, ruch ku odpływowi. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby także powoli, i czerwoni wytłomaczą to sobie. Pod tym względem nie mam żadnej obawy.
— Tylko pod innym?
— Tak.
— O cóż takiego?
— O was.
— Pshaw! Nie chcę się teraz wysilać, ale skoro się tylko zacznie, zobaczycie mnie przy robocie.
— Hm! O pływaniu nie chcę teraz nic mówić. Wrócę do tego jeszcze, zanim ruszymy z powrotem. Teraz idzie raczej o nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.
— Nie mówcie, sir! Nie mam nic więcej do zrobienia, jak tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dzieciństwo, zwłaszcza przy mojej budowie ciała. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, temu łatwo być mistrzem w nurkowaniu.
Miał istotnie słuszność, a pewność siebie, jaką okazywał, uspokoiła mnie w pewnej mierze, chociaż widziałem, że lepiej było zostawić go i samemu wykonać zamiar.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, a ja zwróciłem tratwę z dotychczasowego kierunku nieco w górę, gdyż potem mieliśmy się dać znosić w dół. Ogniska Komanczów świeciły jasno, lecz nas nie oświecały, a to, które płonęło na wyspie, było za krzakami i dlatego nie widzieliśmy ognia. Kilka gwiazd świeciło z firmamentu na wodę i odbijały się w niej. Płynąłem równo i spokojnie, żeby fal nie wywoływać, w których chwiałoby się odbicie gwiazd, ponieważ to można widzieć z daleka. W ten sposób przybyłem bez pośpiechu tak blizko wyspy, że mogliśmy tratwę puścić z prądem wody. Zwróciłem na to uwagę Old Wabble’a.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/124
Ta strona została skorygowana.
— 104 —